25 sierpnia 2014

„Przegląd” w punkt, czyli okazjonalny mikroprzegląd prasy

Przegląd czytam nieregularnie, gdyż tygodnik ten miewa swoje lepsze i gorsze momenty. Nie zamierzam też wprowadzać na blogu nowej tradycji przeglądów prasowych.
 
Moją szczególną uwagę przykuły w najnowszym Przeglądzie dwa artykuły, które warto by polecić ku refleksji części niezależnej lewicy. Trafnie podważają bowiem pewne mity polityczne, którym ta zdaje się niekiedy ulegać.

Partie, obywatele czy obywatele w partiach?
 
Zawsze chętnie zapoznaję się z analizami prof. Radosława Markowskiego. Potrafi zachować odpowiedni dla politologa dystans, ale jednocześnie formułować wyraziste opinie w konkretnych sprawach.
 
W rozmowie z Przeglądem zostaje zapytany między innymi o zbliżające się wielkim krokiem wybory samorządowe. O kandydatach obywatelskich mówi tak:
 
(…) Powiedzmy sobie szczerze: nie ma demokracji bez partii politycznych. W innych krajach nikomu nie przychodzi do głowy używać argumentu, że społecznicy powinni zastąpić polityków i partie (…)

(…) Dla osoby, która związała karierę z poliką, odrzucenie przez partię lub wyborców oznacza klęskę zawodową. Społecznicy – zwłaszcza ci wybrani w okręgach jednomandatowych – są poza kontrolą, nie ma przecież nad nimi wyższej instancji. I gdzie po czterech latach szukać takiego wolnego strzelca, który dostał się do władzy, załatwił więcej dla siebie niż dla ludzi. (…)
 
Warto, aby wzięli sobie to do serca bezkrytyczni zwolennicy ruchów miejskich oraz wszyscy ci, którzy „partyjnemu betonowi” przeciwstawiają projekty obywatelskie. I nie chodzi absolutnie o odbijane się od ściany od ściany, a wyłącznie o zachowanie umiaru. Oddolne formy zaangażowania mają sens, ale nie zawsze i nie wszędzie.
 
Antypartyjne fobie to, jak mi się zdaje, mniej lub bardzie nieświadomy wyraz frustracji niektórych aktywistów. Bo o ileż łatwiej sklecić formalnie apolityczny, lokalny ruch społeczny od  ogólnopolskiej, dobrze zorganizowanej partii.
 
I to takiej z jasną sformułowaną doktryną. Podklejanie się pod ruchy miejskie ułatwia lewicy pozyskanie wyborców, którzy nigdy nie zagłosowaliby na komitet z lewicą w nazwie (nie mówiąc już np. o socjalizmie). Ale czy rzeczywiście służy czemukolwiek sensownemu w dłuższej perspektywie?
 
Rozwiązanie pośrednie stanowi koalicja partii z ruchami miejskimi. W tym kierunku zmierzają choćby Zieloni – tyle że im przychodzi to dość łatwo, biorąc pod uwagę ścisłe zazębienie (a czasem wręcz nałożenie) obu środowisk. Docieraniu się ostatecznej formuły z pewnością będą towarzyszyć spore dylematy.
 
W żadnym wypadku nie uważam, aby należało lekceważyć osiągnięcia ruchów miejskich. Niemniej nie należy też traktować ich jako uniwersalnej drogi do politycznej zmiany na poziomie samorządu. Ruchy miejskie stały się wielkomiejskim fetyszem. Tymczasem trudno sobie wyobrazić, aby tego typu ruchy rozwinęły się szerzej w mniejszych miastach. Chyba że na zasadzie nieudolnej imitacji, służącej zabawie hipsterów z prowincji.
 
Działanie na lokalnym poziomie to ważny fundament demokracji. Ale pod warunkiem, że nie oddziela się go sztucznie od poziomów wyżej. Tylko partie polityczne są w stanie działać kompleksowo, począwszy od parlamentu, a skończywszy na radach gmin. Ruchy miejskie i lokalne stowarzyszenia samograniczają się w tym względzie.
 
Stan aktualnie funkcjonujących polskich partii nie zachęca do ich obrony. Wciąż pozostają jednak wyłączną opcją realnego wpływu na politykę. Nie licząc mediów i narracji metapolitycznych, które zasługują na osobną analizę.
 
Wojna ukraińsko-ukraińska czy ukraińsko-rosyjska?
 
Spośród wszystkich polskich mediów, właśnie w Przeglądzie znajdowałem zawsze najbardziej rozsądne i wyważone teksty poświęcone wydarzeniom na Ukrainie. Doskonały przykład, że nie potrzeba masowo słać korespondentów, aby publikować mądre analizy.
 
W udaną serię wpisuje się Władze Ukrainy natychmiast do wymiany Pawła Nowakowskiego: Zamiast ulegać newsowej bieżączce, kreśli on na chłodno obraz sytuacji w szerokiej perspektywie. A pewne jej istotne elementy nie zmieniają się. Niezaleznie od liczby ciężarówek w rosyjskim konwoju i ich zawartości.
 
Wbrew temu, co niektórzy próbują nam usilnie wmówić, za naszą wschodnią granicą mamy do czynienia z wojną domową. Separatyzm, nawet jeżeli wspierany przez Rosją, wyrósł na gruncie autentycznego niezadowolenia społecznego. A rząd Jaceniuka nie posiada legitymizacji do reprezentowania całego narodu.
 
Nie chcę rozpisywać się o Ukrainie, gdyż pisałem o niej wielokrotnie (jeszcze na Forum Młodej Lewicy). W nawiązaniu do Przeglądu pozwolę sobie jedynie na krótką uwagę dotyczącą samego pisania o Ukrainie.
 
Nie istnieje nic bardziej fałszywego od zasady, że prawda leży pośrodku. Prawda leży tam, gdzie leży i nie wolno usilnie przesuwać jej w imię pozornego umiaru bądź zakłamanego kompromisu. Tyle że w przypadku konfliktu na Ukrainie mamy do czynienia właśnie z przypadkiem, gdy pośrednie stanowisko znajduje pełną słuszność.
 
Rząd Jaceniuka nie jest faszystowską juntą, ale przejął władzę w sposób niekonstytucyjny i nie reprezentuje woli całego społeczeństwa. Putin brutalnie wykorzystał nastroje separatystyczne do realizacji własnych interesów, ale w niczym nie umniejsza to ich autentyczności oraz realnego wymiaru podziałów między samymi Ukraińcami.
 
Jakiekolwiek próby kwestionowania polskiej polityki wschodniej w wydaniu politycznego mainstreamu narażają na zarzuty bycia rosyjskim agentem lub pożytecznym idiotą Putina. Część radykalnie lewicowych i radykalnie prawicowych środowisk faktycznie uległa naiwnej bądź wyrachowanej rusofilii. Tylko czy usprawiedliwia to rusofobów i pożytecznych idiotów Prawego Sektora z drugiej strony barykady? Nie.
 
W wydarzeniach na Ukrainie obserwujemy skomplikowaną grę tożsamości narodowych, obozów politycznych oraz interesów ekonomicznych. Sprowadzania jej do sloganów propagandowych wygodnych dla jednej lub drugiej strony konfliktu nie da się określić inaczej jak intelektualnej zbrodni.
 
***
 
Wybory samorządowe i konflikt na Ukrainie to nośne tematy. Jak się okazuje, niełatwo przy tym trafić na naprawdę wartościowe analizy im poświęcone.
 
W mediach internatowych można - pod warunkiem podjęcia pewnego wysiłku - wyszukać treści odbiegające od ogólnej sieczki. Na szczęście w prasie papierowej wciąż tkwi nadzieja.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz