Przegląd czytam nieregularnie, gdyż tygodnik ten miewa swoje lepsze
i gorsze momenty. Nie zamierzam też wprowadzać na blogu nowej tradycji przeglądów
prasowych.
Moją szczególną uwagę przykuły w najnowszym Przeglądzie dwa
artykuły, które warto by polecić ku refleksji części niezależnej lewicy. Trafnie
podważają bowiem pewne mity polityczne, którym ta zdaje się niekiedy ulegać.
Partie, obywatele czy obywatele w partiach?
Zawsze chętnie zapoznaję
się z analizami prof. Radosława Markowskiego. Potrafi zachować odpowiedni dla
politologa dystans, ale jednocześnie formułować wyraziste opinie w konkretnych
sprawach.
W rozmowie z Przeglądem zostaje zapytany między
innymi o zbliżające się wielkim krokiem wybory samorządowe. O kandydatach obywatelskich
mówi tak:
(…) Powiedzmy sobie szczerze: nie ma demokracji bez partii
politycznych. W innych krajach nikomu nie przychodzi do głowy używać argumentu,
że społecznicy powinni zastąpić polityków i partie (…)
(…) Dla osoby, która związała karierę z poliką, odrzucenie przez partię lub wyborców oznacza klęskę zawodową. Społecznicy – zwłaszcza ci wybrani w okręgach jednomandatowych – są poza kontrolą, nie ma przecież nad nimi wyższej instancji. I gdzie po czterech latach szukać takiego wolnego strzelca, który dostał się do władzy, załatwił więcej dla siebie niż dla ludzi. (…)
(…) Dla osoby, która związała karierę z poliką, odrzucenie przez partię lub wyborców oznacza klęskę zawodową. Społecznicy – zwłaszcza ci wybrani w okręgach jednomandatowych – są poza kontrolą, nie ma przecież nad nimi wyższej instancji. I gdzie po czterech latach szukać takiego wolnego strzelca, który dostał się do władzy, załatwił więcej dla siebie niż dla ludzi. (…)
Warto, aby wzięli
sobie to do serca bezkrytyczni zwolennicy ruchów miejskich oraz wszyscy ci,
którzy „partyjnemu betonowi” przeciwstawiają projekty obywatelskie. I nie
chodzi absolutnie o odbijane się od ściany od ściany, a wyłącznie o zachowanie
umiaru. Oddolne formy zaangażowania mają sens, ale nie zawsze i nie wszędzie.
Antypartyjne fobie
to, jak mi się zdaje, mniej lub bardzie nieświadomy wyraz frustracji niektórych
aktywistów. Bo o ileż łatwiej sklecić formalnie apolityczny, lokalny ruch
społeczny od ogólnopolskiej, dobrze
zorganizowanej partii.
I to takiej z jasną
sformułowaną doktryną. Podklejanie się pod ruchy miejskie ułatwia lewicy
pozyskanie wyborców, którzy nigdy nie zagłosowaliby na komitet z lewicą w
nazwie (nie mówiąc już np. o socjalizmie). Ale czy rzeczywiście służy
czemukolwiek sensownemu w dłuższej perspektywie?
Rozwiązanie pośrednie stanowi koalicja partii z ruchami miejskimi. W tym kierunku
zmierzają choćby Zieloni – tyle że im przychodzi to dość łatwo, biorąc pod
uwagę ścisłe zazębienie (a czasem wręcz nałożenie) obu środowisk. Docieraniu się ostatecznej formuły z pewnością będą towarzyszyć spore dylematy.
W żadnym wypadku nie
uważam, aby należało lekceważyć osiągnięcia ruchów miejskich. Niemniej nie
należy też traktować ich jako uniwersalnej drogi do politycznej zmiany na
poziomie samorządu. Ruchy miejskie stały się wielkomiejskim fetyszem. Tymczasem trudno
sobie wyobrazić, aby tego typu ruchy rozwinęły się szerzej w mniejszych miastach.
Chyba że na zasadzie nieudolnej imitacji, służącej zabawie
hipsterów z prowincji.
Działanie na
lokalnym poziomie to ważny fundament demokracji. Ale pod warunkiem, że nie oddziela
się go sztucznie od poziomów wyżej. Tylko partie polityczne są w stanie
działać kompleksowo, począwszy od parlamentu, a skończywszy na radach gmin.
Ruchy miejskie i lokalne stowarzyszenia samograniczają się w tym względzie.
Stan aktualnie
funkcjonujących polskich partii nie zachęca do ich obrony. Wciąż pozostają jednak
wyłączną opcją realnego wpływu na politykę. Nie licząc mediów i narracji
metapolitycznych, które zasługują na osobną analizę.
Wojna ukraińsko-ukraińska czy ukraińsko-rosyjska?
Spośród wszystkich
polskich mediów, właśnie w Przeglądzie
znajdowałem zawsze najbardziej rozsądne i wyważone teksty poświęcone wydarzeniom
na Ukrainie. Doskonały przykład, że nie potrzeba masowo słać korespondentów, aby
publikować mądre analizy.
W udaną serię wpisuje
się Władze Ukrainy natychmiast do wymiany
Pawła Nowakowskiego: Zamiast ulegać newsowej bieżączce, kreśli on na chłodno obraz
sytuacji w szerokiej perspektywie. A pewne jej istotne elementy nie zmieniają się.
Niezaleznie od liczby ciężarówek w rosyjskim konwoju i ich zawartości.
Wbrew temu, co niektórzy
próbują nam usilnie wmówić, za naszą wschodnią granicą mamy do czynienia z
wojną domową. Separatyzm, nawet jeżeli wspierany przez Rosją, wyrósł na gruncie
autentycznego niezadowolenia społecznego. A rząd Jaceniuka nie posiada
legitymizacji do reprezentowania całego narodu.
Nie chcę rozpisywać
się o Ukrainie, gdyż pisałem o niej wielokrotnie (jeszcze na Forum Młodej
Lewicy). W nawiązaniu do Przeglądu pozwolę
sobie jedynie na krótką uwagę dotyczącą samego pisania o Ukrainie.
Nie istnieje nic
bardziej fałszywego od zasady, że prawda leży pośrodku. Prawda leży tam, gdzie
leży i nie wolno usilnie przesuwać jej w imię pozornego umiaru bądź zakłamanego
kompromisu. Tyle że w przypadku konfliktu na Ukrainie mamy do czynienia właśnie
z przypadkiem, gdy pośrednie stanowisko znajduje pełną słuszność.
Rząd Jaceniuka nie
jest faszystowską juntą, ale przejął władzę w sposób niekonstytucyjny i nie
reprezentuje woli całego społeczeństwa. Putin brutalnie wykorzystał nastroje
separatystyczne do realizacji własnych interesów, ale w niczym nie umniejsza to
ich autentyczności oraz realnego wymiaru podziałów między samymi Ukraińcami.
Jakiekolwiek próby kwestionowania
polskiej polityki wschodniej w wydaniu politycznego mainstreamu narażają na
zarzuty bycia rosyjskim agentem lub pożytecznym idiotą Putina. Część radykalnie
lewicowych i radykalnie prawicowych środowisk faktycznie uległa naiwnej bądź
wyrachowanej rusofilii. Tylko czy usprawiedliwia to rusofobów i pożytecznych
idiotów Prawego Sektora z drugiej strony barykady? Nie.
W wydarzeniach na
Ukrainie obserwujemy skomplikowaną grę tożsamości narodowych, obozów
politycznych oraz interesów ekonomicznych. Sprowadzania jej do sloganów
propagandowych wygodnych dla jednej lub drugiej strony konfliktu nie da się
określić inaczej jak intelektualnej zbrodni.
***
Wybory samorządowe i
konflikt na Ukrainie to nośne tematy. Jak się okazuje, niełatwo przy tym trafić
na naprawdę wartościowe analizy im poświęcone.
W mediach
internatowych można - pod warunkiem podjęcia pewnego wysiłku - wyszukać treści
odbiegające od ogólnej sieczki. Na szczęście w prasie papierowej wciąż
tkwi nadzieja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz